Thursday, January 31, 2013

zycie po zyciu

Ludziom czasem mozna dac druga szanse. Sprobowac, zaryzykowac, zaufac. Moze sie nie sparzymy tym razem..
Dawanie drugiej szansy w przypadku przedmiotow - oplaca sie zawsze. Recycling, minimalizm, downshifting, eco itd..  Strasznie jakos mi to podejscie lezy i pasuje.
Ta solidna skrzynka, wyplukana sola i wypalona sloncem, o dlugiej historii rozpocznie teraz nowy etap - po  wymyciu, oszlifowaniu i zabejcowaniu  stanie sie oldschoolowa tacka kuchenna do serwowania sniadan do lozka i transportowania posilkow na taras.

Tuesday, January 29, 2013

Kreta - strefa czasowa

Normalnie jest na calym swiecie znany termin: Greenwich Mean Time (GMT). 

Na Krecie maja swoj wlasny wskaznik: CMT co znaczy: Cretan Maybe Time.
Nie pytajcie dlaczego. 
Albo pytajcie, jak macie wiecej czasu i chcecie sie posmiac....

Sunday, January 20, 2013

pierwsze koty za ploty, czyli powoli sie ogarniamy

Pierwszy tydzien minal, wiecej, mamy dzis niedziele, wiec od czwartku oddycham kretenskim powietrzem cale 10 dni.
Sporo sie podzialo, wrazenie bytnosci tutaj jakos elastycznie sie rozciagnelo nie do tygodnia, lecz calych tygodni.. 
 
W wielkim skrocie:

CZWARTEK:
dojechalismy z Heraklionu do Agia Galini na poranna kawe u Sue, i zaczela sie goraca linia z niemieckojezycznym pracownikiem naszego sedziwego landlorda, mieszkajacego w Atenach w sprawie kluczy do mieszkania. Sasiad poprzedniego najemcy od innego lokalu, ale tego samego wlasciciela, ma z nim kontakt i dostep do kluczy. Zrozumiale? Nie wiemy gdzie on mieszka, ale jego sasiad pracuje w poblizu i zabierze po drodze do pracy te klucze. Proste, nie? Po greckiemu proste. Dotarcie do zrodla kluczy i wbicie na kwadrat zajelo nam niemal trzy godziny. Rozpakowanie auta. Sprawa lozek – pozyczylismy lekkie i wygodne lezaki od Kai. Pierwsza noc-ciezka. Byla kolacja w tawernie i powitalne raki, ale potem zimno i ciemno. Swieczki, spiwory i para z ust.
Chyba wolalabym spac na dworze, jak sie okazalo – tam cieplej niz w wyziebionej chacie. 
 
PIATEK
zawalczymy o prad. Pojechalismy do Spili. Wrocilismy z niczym. Potem sama tam jeszcze pojechalam walczyc do konca. Ingo malowal chate. Potem ja troche tez. Wieczorem dopadl mnie kryzys. Zmeczenie ostatnich tygodni sie skumulowalo plus jakas presja pracy i szybkich efektow i ich cholerny brak, i cisza i lokalna stagnacja. Nie mamy pradu, nie ma neta, zimno, ciemno, mzawka, w jednej tawernie graja w karty, z wlascicielem wlacznie, wiec nie ma co liczyc na cieply posilek, w innej tylko grillowana wieprzowina, inna zamkniete, w renowacji itd. Przygnebilo mnie wszystko. Ingo zabral mnie do Kokkinos Pyrgos, a tam niespodzianka, cieplutka tawerna, miejsce przy kominku i swiezo zlowione red-barbs z glebokiego oleju. Mniam!!! Z pelnym zoladkiem zycie jakos stalo sie znosniejsze. 
 
SOBOTA
c.d.: malowanie chaty. Deszcze. Przyjechal transport z naszymi klunkrami i tobolami. Lozko! Pralka! Nowe swieze ciuchy! Moje kosmetyki! Otwieralam karton po kartonie, ktore sama popakowalam i na kazdy cieszylam sie jak dzieciak u sw. Mikolaja. Prysznic sloneczny (daje nam nowe mozliwosci oswajania sie z higiena) oraz gazowa jednopalnikowa kuchenka campingowa. No, bajka!!!

NIEDZIELA
Malujemy i organizujemy sie dalej. Wykorzystujemy swiatlo dnia. Wieczory – romantycznie przy swieczkach, ale juz w przytulnej sypialence, w lozku, po ludzku.

PONIEDZIALEK
Rethymno, prad – proby zorganizowania i przepisania licznikow. To na kolejny post osobna historia.

WTOREK, SRODA, CZWARTEK:
nihil novi, romantyczne noce przy swieczkach i lokalnym cienkim winie. Mycie, pucowanie, ukladanie, sprzatanie, sprzatanie i gotowanie. Ingo dziala w warsztacie, ja domowo.

Az nasze zycie uleglo diametralnej zmianie w PIATEK: przyszedl PRAD!! (historia szczegolowa: dalej)

Trzeba opisac pokrotce tlo akcji: zycie toczy sie w Agia Galini zimowym rytmem, co znaczy:
odpoczywamy, olewamy, jedziemy na pierwszym biegu albo i patoczymy sie na luzie.

Jesli chce sie cos wyslac, trzeba pokwapic sie do sasiedniej miesciny, tutaj listonosz i poczmistrz w jednej osobie ma 3-tygodniowy urlop i nie ma nikogo na jego zastepstwo. Odebrac mozna w piekarni – na przeciw poczty podrzucili piekarzom karton z listami – i jesli sie czegos spodziewasz, idziej i buszujesz w przesylkach. 
 
Zimowy rytm znaczy tez: nie mam jeszcze, nie mam na sklepie, nie mam na razie, sprowadze, sprawdze, ..oj ciezko dostac dobre, swieze tzaztiki teraz w knajpie – jak juz to w weekendy albo w lokalsowych tavernach. 
 
Lokalsowe taverny – miejsca prowadzone przez lokalsow dla lokalsow.Tam gdzie siedzi ziomek, jego dzieci mu pomagaja za lada, czasem jego stara, a wokol wpadaja ziomkowi kuzyni, bracia, szwagrowie kuzynow i wujkowie zarowno ze strony ziomka jak i jego zony. 
 
Turysci boja sie tam zapuszczac, chmara czarno-odzianych brodatych gorali, ktorzy przekrzykuja sie w dymie papierosowym i oparach grillowanego miesiwa naprawde oniesmiela, ale wlasnie w tych soczystych, szorstkich, byle jak zaprojektowanych, niezbornych i pozbawionych cepeliowego blasku odpicowanych turkusowych krzeselek miejscach, wlasnie w tych szaro-buro-bialych wnetrzach pelnych niedopieszczonej, surowej stolarki, mozna spotkac sie z lokalnym smakiem, gorale sa naprawde soba, nie klaniaja sie w pas, mlaskajac z usmiechem anglojezyczne frazy, ale pokrzycza cos po grecku, zamawiasz na chybil trafil tak mniej wiecej kojarzac nazwy potraw, a potem wlasciciel, jak ma dobry humor, przyniesie szota raki, dla ciebie i dla siebie i nie ma zmiluj.
Zreszta z zamawianiem u lokalsow nie ma duzo roboty:
tzatziki
greek salad
frytki
mieso: gyros, wieprzowina z grilla, jagniecina z grilla, czasem mozna utrafic na kozine czy baranine, czy swiezo upolowanego zajaca prosto z gor.
Szaszlyki, kotlety, steki. Mieso, mieso, podstawa :)

Ex-pats, czyli Niemcy, Angole i inni obcokrajowcy, ktorzy tutaj zarezydentowali na dobre, bez obaw zapuszczaja sie w te lokalsowe przasne taverny, na kolacje, partyjke pokera, czy darta. Generalnie sa tu dwa obozy: niemieckojezycznych rezydentow i anglojezycznych.
Maja swoje rewiry, knajpy, kafejki, oczywiscie nie ma zadnej awersji czy jawnych podzialow, czesto sie spotykaja i razem imprezuja, ale gdzies tam na takiej codziennej, kumpelskiej platformie rozmijaja sie przyjacielsko w zaulkach Agia Galini.

Kolejne sprawy do opisania to historia pradu (dluzsza opowiesc z moralem, naglym zwrotem akcji i az ..prosiloby sie o trupa w szafie..)

Na teraz Corin:
najcudniejszy, najcierpliwszy pies na swiecie przezyl dzielnie trzydniowa podroz, dwa promy i prawie 1900 km lacznie..
Corin kochajaca scigac koty i psy, jak zapowiedzialam, tutaj bedzie musiala przestac kochac i tyle. 
 
Psy – sa male, szewndaja sie to tu, to tam, wiekszosc jest neutralna lub ewentualnie ciekawska. Jest tez halasliwa klika trzech kudlatych wylinialych pokurczow, ktore terroryzuja wiekszosc innych miejscowych burkow. Gonia, przeklinaja w nieboglosy, osaczaja i przeganiaja, taka mini-mafia psia. Corin zgupiala jak podlecialy nas „przywitac“ a ich jazgot kompletnie ja oszolomil. Ja nie moglam przestac sie smiac z tych malych oblesnych wandali. Ostatecznie nic nie zrobily, za madre sa, by podkoczyc molosowi na odleglosc pyska, w ktorym taki maly gangsterski siersciuch zmiescilby sie w polowie.

Koty – to osobna bajka. Wiekszosc sie teraz migdali, przemyka cichaczem zajeta swoimi romansami. Bo jak juz na blogu wspominalam – one tu nie uciekaja. Ani przed ludzmi, ani przed psami. Oddalaja sie, owszem, odwracaja z niesmakiem i godnoscia – owszem, ale nigdy w poplochu nie salwuja sie ucieczka, oj nie nie. I tak, jak przechadzam sie z Corin, to koty generalnie sobie patrza. Ale jak one patrza! Az mnie sama przechodza ciarki. No bo kot, ktory jak skamienialy, patrzy na niemal 40-kilowego psa jak na wielka, tlusta mysz, ktora mialby chec upolowac, to nie jest chyba do konca normalne.

Tak wiec generalnie nie ma problemu: psow malo i sa nieszkodliwe, kotow jest duzo i sa niebezpieczne.
Corin zajeta jest wachaniem calego algowego syfu na plazy, obsikanych palm, kocich lezanek w naslonecznionych zauklach, owczych i kozich bobkow, tych wszystkich intensywnych zapachow kwiatow i ziol, i ziemi, ktora teraz opija sie deszczami, jak nieprzytomna. Musi sie opic na potem, na jakies 6-7 wiosenno-letnich miesiecy, kiedy slonce probuje ja wypalic na wskros. To teraz wszystko kwitnie i rosnie na wyscigi, zeby sie nakwitnac na caly rok i napachniec ile wlezie.
A sucza, slynny w rodzinie niejadek, zwariowala jesli chodzi o zarcie. Nigdy za bardzo nie sepiaca, ot tak dla sportu z nowymi osobami przy stole – teraz, kiedy zaczyna sie gotowanie, szykowanie przekasek – ona pierwsza! Kreci sie pod nogami, sprawdza po dwa razy, czy cos nie spadlo, fryteczka? Wow! Chleb? Wiecej wiecej! A do tego – tak jak nigdy nie rzucala sie na sery, to teraz – feta? Tak! Tak! Kawalek jakiegos zoltego? Znika w paszczy raz dwa. I chce wiecej. Niesamowite. Zrobilam krem brokulowy, i do karmy chlapnelam jej z dwie lyzki na omaste – myslalam, hm, zobaczymy, jak ci takie warzywka podejda... Rano dzis patrze – micha wylizana. Chlebka! Oliwy! Resztek ryb z knajpy! Frytki! Warzywko! I do tego takie duuuuze oczeta! Mniam! :)

A potem spi otulona w kocyki i nieraz slysze w srodku nocy kwilenie, gonitwy, sapanie, poszczekawianie.. Jakies intensywnosci sie snia, sensacyjne sny na calego. A od rana – zaczyna sie lezakowanie na tarasie. Slonce, panorama na miasteczko, odglosy zycia. Super film.

Piekny ranek, juz mamy niemal 20 st. C, Corin oczywiscie juz sie tarasuje na kocyku, ja po kawie musze sie ogarnac porannie. Do tego pranie wyszlo, ale samo to sie juz nie powiesi.
Ta niedziela, dzien dziesiaty – jest dniem zaplanowanego braku planu w sensie pierwszy raz dzis mamy dzien bez zadan, jak bozia przykazala. Obiad, spacer, popisac, net, maile, ale na luzie.

Na wyzsze biegi wskoczymy od jutra, ale cala niedziela jeszcze do tego czasu.

Spacer byl 40 min po plazy. Troche lokalsow leniwie sie tez przechadza, inni pracuja. Tak tak, niedziela niby dniem wolnym, ale tu korzysta sie z pogody i jak w niedziele nie pada i nie wieje – no to wio! Remonty, naprawy, wyburzanie i przebudowywanie.
Ale jeszcze Agia Galini w niczym nie przypomina tej letniej, w pelnej krasie, wyszykowanej dla turystow, ze sklepikami na kazdym rogu, rej-banami za kilka euro i masa innego wesolego, cepeliowego badziewia. Teraz Agia Galini wyglada jak starsza pani, ktorej podwialo spodnice, a ona zapomniala rajstop anty-zylakowych. Az glupio rozgladac sie po zaulkach, po kopkach nawianych lisci, po smieciach poniesionych ostatnia ulewa; wszystko jest celowo zaniedbane, off-season i miejscowi korzystaja tego na calego.
Bo jak zacznie padac, to uliczki zamieniaja sie w rwace rzeki. Jak wieje, zwlaszcza ten cieply wiatr z Afryki, ktory miejscowi nazywaja scirocco, to z taka sila, jakby ktos z zewnatrz kopal w drzwi i okna, chcac dostac sie do srodka. A jak zaswieci slonce, to grzeje do szpiku kosci i wypala kolory wywieszonego prania.
Na spacerze z Corin spotkalam Norwezke, ok. 55-letnia tancerke, ktora studiowala taniec w Londynie i tam pracuje, prowadzac rozne kursy i warsztaty a odpoczywa i zyje pelna piersia na Krecie. Ucielam z nia kwadrans filozoficznej pogawedki na temat odwiecznych „miec czy byc?“. Ona, zeby miec, musi popracowac od czasu do czasu w Anglii, no bo tam porzadna kasa, ale by byc i cieszyc sie zyciem, no to tylko na Krecie. Potem doszlysmy do tego, ze zeby to osiagnac, zeby wiedziec, kiedy powiedziec STOP, kiedy odpuscic, kiedy (powiedzmy to sobie patetycznie): podazyc za marzeniami, ze to wymaga wielkiej pracy we wlasnej glowie, wysilku i dyscypliny. Ja nazwalam to dosc obrazowo, ze strasznie ciezko jest puscic sie jednej galezi, zanim nie zlapie sie jeszcze drugiej. Mam przyjaciolke, ktora mi kiedys powiedziala, ze dla niej najwiekszym szczesciem i frajda bylaby prosta praca w gastronomii na jakiejs greckiej wysepce i kieliszek wina na plazy, po pracowitym dniu. Opowiedziala mi to wiele lat temu, ale pamietam, jak ten uroczy obrazek utkwil mi w glowie. Ale to nie bylo moje marzenie. Ja nie mialam w zaden sposob sprecyzowanych takich pragnien. Zycie jest jednak przewrotne i chorobliwie zaskakujace. Dzis to ja zasuwam w greckiej miescinie, pelna obaw i nadziei na przyszlosc, a moja przyjaciola ma dzidzie, meza i mieszkanie z wieloletnim kredytem na dalekiej polskiej polnocy. Zobaczymy co dalej zycie przyniesie. Te zwroty i rozwoje akcji sa nieprawdopodobne. Wielu rzeczy, ktore sie wydarzyly, po prostu nigdy w zyciu bym nie wymyslila, na najwiekszej nawet bani.
Norwezka powiedziala jeszcze, ze to nie kwestia szczescia, kto ma go wiecej w zyciu, tylko tej pracy, tego wysilku i odwagi we wlasnej glowie.
Tak se pogadalysmy chwile na promenadzie i kazda w swoja strone.

Poniewaz Ingo ma teraz huk roboty z Bikestation, to ogar chaty i sprawy kulinarne sila rzeczy pozostawil mnie. I tak niemal po roku przerwy dorwalam sie znow do garow. Po roku – bo w Niemczech to Ingo udzielal sie kulinarnie, a ja mu w tym skwapliwie nie zawadzalam. No i nie wiem, czy nie przesadzilam teraz. Risotto-mniam. Zupa jeden-rewelacja. Zupa dwa-wysmienita. A ten krem brokulowy, no,no. Salatki, salaty i dressingi, sery takie, sery siakie. Ingo wcina i mamrocze pod nosem, ze teraz to moglby tak codziennie (miec serwowane posilki). Haha.

Niemcy- Wlochy-Grecja: podroz z psem promem Ancona-Patras i Pireus-Heraklion

Mamy 24h na zrobienie 1600km:
Bremen, D – Ancona, IT

PONIEDZIALEK
start 13:00
Przez cale Niemcy, via Monachium, kierunek Austria-Insbruck.
Jechalo sie spokojnie i dobrze. Pogoda – poprawna, wszedzie szaro, plasko i buro. Norma.
Przysypialam co chwile i odplywalam, etap pakowania, planowania i „zamykania“ domu i wszelkich zwiazanych z tym spraw okazal sie wyczerpujacy.
Corin zwinieta w precelek spala w swojej „norce“ na tylnim siedzeniu.

Wieczorem zaczelo byc ciezko, po 23 00 zrorbilismy pierszy postoj drzemkowy. GPS wciaz podawal kilka godzin zapasu.
Corin zaliczylila siku w Austrii. I wjechalismy do Wloch. Autostrada brennerska (?) czy tam po prostu Brenner. Alpy, winnice, szkoda, ze nie widac panoramy, zapiera dech.

WTOREK
Noc dluga i ciezka, jechalismy wciaz;
Ingo kierowal, ja zabawialam rozmowa, ale po 03:00 znow kryzys, po drzemce -zamiana, ja zaczelam kierowca kolejne 2 godziny.
Zaczely sie mgly i mzawki, on musial pospac nieco, wiec ja cisnelam z premedytacja za tirami ledwo 90km/h, ale byleby jechac do przodu i w miare bezpiecznie. Corin – pierwsza kupa na wloskiej ziemi.
Poza tym zupelna olewka i w aucie- jakby jej nie bylo.
Drzemka i znow o 06 00 zamiana.
Po 08 00 na ostatnie 100km zaczal sie juz naprawde powazny kryzys.
Mi sie wszystko przed oczami rozjezdzalo,
Ingo stekal, wszystko bolalo, rano nadal byly mgly a kazdy 1km to jakby 10km w slimaczym tempie. Masakra. A do tego trzeba bylo sie naprawde skupic i czytac znaki, bo zaczely sie przed Ancona rozne zjazdy i exity. Prom pasazerski, prom na tiry, bilety, clo, odprawy.. Lepiej nie pobladzic w tym portowym gaszczu.
W koncu dojechalismy ok 09:45 do Checking-in area, gdzie kupuje sie bilety. Ancona, przynajmniej z daleka, z wysokosci portu i promu okazala sie naprawde ladnym miastem, owszem czesc przemyslowo-portowa – wiadomo, jak wszedzie, ale schodzace z okolicznych wzgorz kamienne domy, koscioly, cieple bezowo-brzoskwiniowe elewacje, rozswietlone porannym jasnym sloncem - dodaly naprawde otuchy, nawet takim zombiakom, jakimi bylismy juz na tym etapie podrozy.
Ten italski poranek milo przywital sloncem i blekitnym niebem, tak innym od tej polnocnej szarzyzny!! Jak zawolalam: Wow! Widze slonce, pierwszy raz od miesiecy! To Ingo najpierw sie zasmial, a potem stwierdzil, ze faktycznie, tak jakos to wyszlo z tym sloncem...

Kupilismy bilety na auto, psa i nas. Pani ani o psa nie zapytala (bo zostawilismy Corin w aucie), ani nie chciala zadnych dokumentow. Powiedziala ino, ze po zaparakowaniu auta w promowym garazu, tak jak zawsze jedziemy na gore winda i jak zawsze, zglaszamy sie w recepcji, a oni juz nas zaprowadza do odpowiedniej kabiny (psiowej).
Czekalismy na otwarcie garazy jeszcze z jakies pol godziny pod promem z grupa innych podrozujacych.
Polazilam z sucza tu i tam, chcialam dac jesc, pic, ale ona miala juz wszystkiego dosc, stala wymordowana, ze zwieszonym lbem i tylko od czasu do czasu spogladala na nas z tym spojrzeniem: Ale was powalilo, co to za przyjemnosc, taka wycieczka? Wy nadal normalni? Ech, dajcie mi spokoj!..
i na te nute wskoczyla znow do auta. Myslalam, ze zjazd metalowymi rampami do promowego garazu wystraszy ja, a przynajmniej zainteresuje, ale skad – zwinela sie w precel i na nic nie chciala patrzec, nadal czulam to wymowne, wiszace w powietrzu: Wariaci, ja juz mam dosc wszystkiego!..
Jednak okazala sie najmniej narzekajacym czlonkiem calej eskapady. W ciszy i mileczeniu zniosla wszystko, bez najmniejszego problemu, nie okazujac zniecierpliwienia. Cudo-pies, na jakis medal sobie zasluzyla.
Zaparkowalismy, wysiedlismy z podrecznymi bagazami i ruszylismy do windy. Z garazowego poziomu G1 wjechalismy na 7 pietro do recepcji po karty magnetyczne do kabiny.
Nadal nikt nie zainteresowal sie psem!!! Poza kilkoma spojrzeniami ciekawskich – nic! Zadnych dokumentow, zapytan, kontroli. Zero, absolutna olewka. Chyba kocham ten grecki luz :P w tym momencie przynajmniej.
Zaprowadzili, kabina „na wylocie“, ostatnia w szeregu, na rufie, okienko, dobra klima (lepsza niz poprzednio, moze dlatego, ze to „psia“kabina?) nie wiem, niczym innym specjalnie sie nie rozni, oprocz tego, ze wyjscie na poklad zaraz za rogiem i z poziomu 9-tego mamy tylko na 10-ty kilka stopni i tam sa kennele oraz kuweta (czyli tak szumnie zwana „psia czesc pokladowa“)
Widok super, kuwete tez obczailismy, aczolwiek troche Corin zabralo na pierwsze siku, musiala sie wyluzowac w kabinie na swym kocyku, kimnac na spokojnie, napic, pojesc (wreszcie!) i dopiero za trzecim wypadem na 10-ty poklad siknela elegancko do kuwety.
W kennelach jakies inne stwory byly, szczekaly i krecily sie pozostawione same sobie i musze przyznac, ze nie rozumiem – bo miedzy 20e za miejsce w nieogrzewanej izbie kennelowej, w halasie silnikow, w klatce, a 50e za psa w kabinie – to tylko 30e roznicy, a jakosc podrozowania drastycznie inna. Bez sensu tutaj ta oszczednosc. Corin siedzi, tfu – wylegiwuje sie jak krolewna, z nami, spokojna, w cieplym pokoju, w ciszy. Widzi, ze wszyskto gra i my tez po tej 20-stogodzinnej samochodowej masakrze wylegiwujemy sie na potege.
No i ja mam komfort, bo nie zastanawiam sie, jak ona tam sama.. Te 50e to dobrze wydane pieniadze.

Jak tylko ulokowalismy sie w kabinie, poszlismy na drzemkowe piwko, grecka mala Alfa na toast.
Stoliki naszego baru na rufie byly juz wszystkie okupowane przez tirowcow. Chlopaki po mistrzowskim zaladunku (moj mistrz nr 1 wjechal tylem na prom – zestawem typu mega!!) raczyli sie sowicie whiskaczami i jakimis rumami, flaszki na bacznosc staly na stolikach. Tirowcy pytlowali jak przekupy, ale ze po grecku, wiec nic z ich podroznych perypetii nie dalo sie zrozumiec, ale mieli malo czasu, bo po poludniu do wczesnego wieczora trzeba sie najebac porzadnie, potem najesc i spac, tak by rano byc juz w formie i na nogach.
My po Alfie wrocilismy do kabiny i pierdalnelismy sie jak 500kg worki ziemniakow na nasze swieze, czyste wygodne wyrka!... o jezuniu, co to byla za rozkosz! Nic nie jedzie przed oczami, nic nie szumi, nic nie blyska. Tylko czuc lekkie wibracje promowych silnikow, ktore milo usypiaja. Wstalismy na wieczor. Tirowcow juz sporo ubylo. W barze siedzieli juz nieliczni a zawartosc flaszek zdecydowanie wykazywala tendencje spadkowa.
My piwko i potem kolacja. Do wyboru sa 2 opcje na promie:
-restauracja a la carte – menu z karty i kelnerzy i odpowiednie za to ceny, albo za 2/3 ceny mniej jest:
-restauracja samoobslugowa – przypominajaca te z Ikea. Bierzesz co widzisz, ze chcesz i juz. Ta jest zdecydowania bardziej popularna. No i w tym wypadku zupelnie nie ma koniecznosci szastania kasa.
Nazarlismy sie jak baki i wrocilismy do kabiny. Corin potem jeszcze zaliczyla wieczornego sika do kuwety i juz nie bylo na nic wiecej sil. Przed 22:00 greckiego czasu (czyli wg naszej 21:00) odplynelismy w jeszcze dalsza dal, niz sam prom :)

Okienko w kabinie to extra koszt. Jak bardzo warto szasnac wiecej kasy przekonalismy sie na promie, plynac po raz pierwszy w marcu i chcac nieco oszczedzic. Masakra! Mala dziupla, w ktorej tylko huczy i jedne swiatlo -to to lampowe. Po jego wylaczeniu – absolutna ciemnosc. Katastrofa klaustrofobiczna. Okno w kabinie, to poza ladnym widokiem, jakis oddech, mimo, ze nie mozna go i tak otworzyc-nie szkodzi. W nocy widac poswiate ksiezyca odbijajaca sie na powierzchni morza. Absolutnie warto.
Normalnie – to bralabym spiwor, karimate i najmniejszym kosztem walnela sie w jakims zacisznym kacie promu. Tak jak wielu innych – jest czysto, wszystko w ladnych, nowych wykladzinach. Nie, ze wykup fotela, bo to jak w aucie, kabina wewnetrzna nie jest warta swej ceny w porownaniu z ta zewn., z oknem..
Ale tak to mozna koczowac na pokladzie, jesli nie ma sie za soba przebytych1600km do Ancony, czy ponad 200km do Aten (albo z powrotem z Krety – wizji przejechania tych km PRZED soba) nie, nie , wtedy tylko kabina i juz!
Ceny promowe poza tym sa slone, niczym morska woda, po ktorej sie plynie. Oj tak.
Kilka ciekawostek:
  • Male piwo 3,9 – 4,5e (czyli od 16zl wzwyz)
  • Bagietka-zwykla kanapka ok 4-4,5e (czyli od 16zl wzwyz)
Za dwa dania w samoobslugowej restauracji:
  • Kotleciki z pyrami (ingo)
  • Losos z ryzem (ja)
  • 1 porcja tzatziki
zaplacilismy ponad 25e (czyli 100zl!) i to bez zadnego picia.
No a Corin w kabinie z nami to 50e, czyli 200zl
Calosc biletowa: ja, ingo, kabina z oknem, pies, auto: wyszlo 479e dokladnie, czyli prawie 2000 zl.
Impreza naprawde droga, jesli dodac jeszcze 38e za wloskie autostrady, 8e za austriacka, i dwa tankowania na full. Ale w tym przypadku, podrozy z autem, z psem i dobytkiem, nie ma innej drogi; samolotowa przeprowadzka, jesli w ogole wchodzi w gre, to za extra bagaze (no i bez samochodu, wiadomo) nie wyszloby wiele taniej. E tam, te lozka takie wygodne. I czysta lazienka z bieluskimi recznikami :) czas tez na rozkosze:)

SRODA
piekny wschod slonca. Wyspalismy sie ze hej a jak tylko otowrzylam oczy i podnioslam glowe z poduchy, to widzialam to cudne greckie wybrzeze wyzlocone poludniowym sloncem. Ja to nazywam „brokulowa roslinnosc“, bo lagodne wzgorza porosniete jakimis skarlalymi drzewkami wygladaja jak powiekszone po stokroc brokuly. I gdzieniegdzie przeswitujace nagie, wapienne chyba, skaly – w porannym sloncu rozowe, potem zlocisto-biale. Kawka na pokladzie, Corin zaliczyla kuwete. Wszyscy zaliczylismy piekne widoki i rzeski wiatr. Jest styczen, ale w powietrzu jakies 10-12 st.. i jasno! Jaka to diametralna roznica. Od razu inaczej sie czlowiekowi bateryjki laduja, mozna mowic, co sie chce!!!
Nadal jednak nie ogarniamy, ze teraz ta podroz to na dluzszy czas, nie miesiac i nie dwa, ze to droga do „nowego domu“ , nowej pracy, ze czeka mieszkanko, ze czeka sklepo-warsztat rowerowy.
Ze za 2 miesiace nie wracamy z calym majdanem nazad na polnoc. I to jest przedziwne.

Jakkolwiek wszelkie stresy powoli przechodza i spadaja jak okowy jakies balastowe. Wczoraj wazylam 600kg , dzis juz tylko 300kg i jest coraz lzej.
Etap pierwszy: pakowanie
pakowanie domu, pakowanie sie w podroz, pakowanie dobytku na transport i pakowanie naszego auta – na podrecznie – phuuuuu ciezko, jezu jakie to bylo meczace! Gdzie co rozlozyc, rozlokowac, jak podzielic, co musimy miec ze soba w 1 tygodniu, od razu (a musi byc tego minimum) a co moze z transportem dojechac pozniej. No i czego mozna sie tez definitywnie pozbyc.
To ta inna strona przeprowadzki (na Krete to moja siodma, bo zaczelo sie jak mialam 19 lat.

Jak sie czlowiek pakuje i pakuje i sprzata, to zawsze znajdzie rzeczy, ktorych mu sie nie chce w obliczu wysilku przeprowadzkowego pakowac, transportowac i po prostu mozna im rzec definitywnie: zegnajcie.

W kombi oprocz nas i psa i naszych podrecznych bagazy: ciuchow i kosmetykow, sa zapakowane dwa rowery, komplet poscielowy, narzedzia, komputery, drukarka i podreczne, prywatne dokumenty. Tak wiec podrozujemy z calym kramem - warsztatem remontowo-rowerowym (sa nawet zakupione farby do odmalowania biura i chaty!) sypialnia, rowerami i przenosnym biurem.
Przejscie w etap drugi: podroz
latwe nie bylo, konca pakowania nie bylo widac i ciagly wydawalo mi sie ze cos jeszcze trzeba dopakowac, domknac, zamknac, wysprzatac..
Ale koncu – ostatni trzask drzwiczek passata – i jazda!!
Przedwczoraj jeszcze mglisty bury poranek w Bremie, wczoraj dogorywanie za kolkiem kierownicy ostatkiem sil, a dzis slonce w kajucie i laba na wygodnych wyrkach! Zycie potrafi byc piekne.
Ale nic za darmo.
Juz 10:30, za 4 godziny mamy ladowanie w Patras.
Poki co wylegiwuje sie, piszac to sprawozdanie, w lozku. Za oknem linia brzegowa Grecji. Morze, odlegle wzgorza i niebo, kilka odcieni blekitu podane na tacy :)
Corin drzemie wyciagnieta na swoim poslaniu (nota bene rowniez blekitnym!)

Wszystko jest, jak byc powinno. Moze niektore procesy pomiedzy sa bardziej bolesne, jak to „zamykanie“ domu, czy koncowka podrozy autem, ale generalnie, w jakis niepojety sposob, w tyle glowy wciaz pali sie lampka z zielona strzalka „right direction“. Wszystko sprzyja, trasa, Corin, auto – nic przed nami nie pietrzy jakichs extra trudnosci. Jak Coelho napisal w Alchemiku (a potem sie juz tylko ckliwie powtarzal) brzmialo mniej wiecej: jesli ruszasz w trase, to caly wszechswiat bedzie ci sprzyjac. I nie moge sie pozbyc wrazenia, ze wszechswiat generalnie sprzyja tym bardziej „ruchliwym“. Olga Tokarczuk napisala zbior Bieguni, wywodzac tytul od jakiegos odlamu prawoslawia, niemal sekty, ktorej czlonkowie wierzyli, ze Boga mozna tylko spotkac na drodze, w drodze, w procesie podrozy. I zeby byc blisko boga, nalezy pozostawac w wiecznej wedrowce, ruchu, pielgrzymce. Zreszta na kazdym filmie katastroficznym jest pokazane, ze ci co zostaja, to zaraz gina, a ci co uciekaja – albo udaje im sie przezyc, albo przynajmniej gina nieco pozniej.
Nie moge sie pozbyc tego wrazenia, ze wszechwiat sprzyja ruchliwym i w naszej obecnej sytuacji, nie chce za nic zaczac myslec inaczej, wole powtarzac jak mantre, zaklinajaca rzeczywistosc, ze tak, tak, wszystko gra i bedzie dobrze.

No dobra, czas na prysznic, czemu nie, kolejny dopiero wieczorem na nastepnym promie. Ilosc przyjemnosci ograniczona, wiec chociaz rytualem goracych ablucji, balsamowania i upiekszania sie moge sobie doprawic humor.

Przed Patras postanowilismy sie najesc na promie.
Primo – restauracja samoobslugowa byla otwarta.
Secundo – nie jest az tak droga
Terto – jak sie juz przekonalismy na greckich ziemiach trudno o dobry posilek w dobrej cenie W TRASIE – to nie kraj tranzytowy, kawa po 3-4 euro a jakies przyzwoite zajazdy, fast foody przy stacjach benzynowych itd, to moze w najlepszym wypadku co 50-100km. MacDonaldsow i Burger Kingow nie ma. A poza sezonem turystycznym, to wolelismy nie liczyc na przydrozne kantyny i bardzo dobrze, jak sie okazalo.
Co prawda tym razem
losos+ryz (Ingo)
dorada+frytki (ja)
i dwie male, malutnie mineralki wyszlo 30e, czyli 120zl
ale lepsze to, niz glodowanie caly dzien, albo zjedzenie jakiegos dziwactwa w trasie. Sraczka raczej niemile widziana. Na to nas bez kitu nie stac :)
Corin w kuwecie, no szczyt szczescia to to nie jest :))
Po zarciu odpoczynek, kuweta z Corin, dala rade siku do kuwety i kupe posadzic na zakrecie, gdy kolowalam z nia po pokladzie. Widac, jednak ciezko sie skupic na fizjologii, gdy tyle ciekawych rzeczy naokolo.
Zaczeli wyrzucac nas z kabin calkiem kulturalnie, ale az niemal godzine przed przybiciem do brzegu. Prom lagodnie kulal sie po luku, by rufa zaparkowac w doku. Ingo zabral bagaze, by wczesniej dopasc windy i auta, ja krecilam sie z Corin po gornym, 10-tym pokladzie, gdzie kennele, kuweta, cisza i ladne widoki. Gdy dobilismy do brzegu, dopytalam jakiegos przemykajacego czlonka zalogi, czy juz moze garaze otwarte. Inaczej nie bylo sensu pchac sie na dol do kolejki.
-Tak, tak, teraz wlasnie otwarte.-odparl Grek
Zjechalysmy z Corin i co? Okazalo sie, ze wiekszosc aut juz prysla! Myslalam, ze jakims cudem przegapilam komunikat, mysle – Ingo musial wyjechac, bede z psem gonic po rampach i garazowych pietrach.. ale nie, okazalo sie, ze bylo tak niewiele samochodow, ze ruszylo dopiero przed chwila, a on zdazyl przeparkowac, zeby odblokowac innych i przepakowac bagaze. Uff. Wskoczylysmy do auta i dalej w droge!
Patras, z ktorego portu wlasnie wyjezdzalismy okazal sie naprawde typowo portowo-przemyslowym miejskim koszmarkiem. Przy ktorym wloska Ancona (nasza stacja wsiadajaca) byla zacisznym, urokliwym portkiem, porcikiem.. Tu typowo grecki syf i mogila. Na szczescie szybko pojawily sie tablice na Ateny i obralismy wlasciwy kierunek autostradowy.
Mhhm greckie szybkopasmowki, nie ogarniasz. Ograniczenia do np.do 60km/h przy jakichs robotach drogowych, Ingo dzielnie zwalnia, jak ucza w Niemczech, i tylko blokuje rozpedzonych Grekow, wyprzedzajacych nas przy byle okazji ze 100 czy 120km/h na liczniku.
Jak tablice, ze 80km/h – to sie nie schodzi ponizej setki w zadnym wypadku, tiry wyprzedzane przes pasazerskie autobusy? Ba, normalka. Nagle zwalnianie na awaryjnych, przy ciaglej, na pobocze? Matka natura nie ma litosci, trzeba na siku. Luz, blues :)

Temperatura 11 st.C, blekitne, jasne niebo zasloniete tylko cienkimi, pierzastymi chmurkami. Wokol piekne gory, pagory, wzgorza i osniezone szczyty. Zima? Eee, nie czuc. Zielono, wszystkie cyprysy, oliwki, tamaryszki i inne srodziemnorskie drzewa i krzewy w pelnym zazielenieniu.
220km z Patras do Pireusu pokonalismy przez te przebudowy i autostradowe spowolnienia w prawie 3 godz., wszystko bylo ok i prosto do momentu dobijania do Pireusu! Kiedy w zeszlym roku jechalismy z „gory“, droga ladowa od polnocy, wjazd byl znakomicie oznakowany i wjezdzajac do Pireusu, niemal od razu wjezdzalo sie do odpowiednich portowych gate'ow. Tym razem, z drugiej strony, od nabrzeza i kierunku z Patras, od wschodu, dramat, tylko greckie wygibasy na tablicach drogowych, ktore ogarniam raz lepiej, raz gorzej. Czasem zdaze odczytac, a czasem na zmiane pasa ruchu juz za pozno. I tak bylo teraz kilka razy. 20 min pokolowalismy po osyfialym Pireusie, zanim trafilismy do naszej strefy, budki Anek Superfast Ferries, gdzie kupilismy bilety. 
 
A Pireus, ten widziany z drogi robi naprawde koszmarne wrazenie. Budy, budki, hangary i magazyny, jedne czynne, inne w roznym stopniu rozkladu i zapomnienia. Czesc wielkoportowo-przemyslowa – buhhhaaa! Masakra, szok. Takiego nagromadzenia tankowcow, stali, dzwigow, jakichs babilonskich konstrukcji, kontenerow i dziwnych uliczek nie widzialam w zyciu. Stocznia Gdanska, gdzie mialam studenckie praktyki i widzialam wodowanie statku, to przy portowym Pireus po prostu sliczny domek dla lalek Barbie!!
W koncu dobilismy, kupilismy bilety.
Tym razem, w jakis niewytlumaczalny sposob, za psa nie placi sie nic.
Czy w kennelu, czy kabinie, pies na Krete gratis plynie!
Hehehe!
Zatem za nas oboje, auto i kabine z oknem (nie inaczej, jak pisalam, zadnych wiecej ciemnicowych norek) poszlo 263e.
Kabina na 8-mym pokladzie, rowniez w rogu, na wylocie (no bo pies), ludzi malo jakos bardzo i zajebiste greckie czerwone wytrawne winko. Saczymy, kazdy ze swego kieliszka. Na poprzednim promie, musze przyznac, ze te nasze dwa kieliszki zakombinowalam po polsku, prosto do torby, owiniete w gacie. Mam slabosc do fajnego szkla, a kradzione to szybko sie nie tlucze. W jednej knajpie w Poznaniu specjalnie zamawialam bialego ruska, zeby mi podali go w uroczym, okraglutkim pucharku od Chivasa, mam go do dzisiaj, przezy kilka przeprowadzek.

Potlukly sie nam wszystkie kieliszki wczesniej, a te takie akuratne, masywniejsze, poreczne. No, sliczne. Na nowe lokum. Wiec teraz powiedzialam Ingo, ze mozemy pomyslec nad zwiekszeniem kolekcji. On poczul, ze to przesada. Ale zaakceptowal fakt, ze musimy buchnac recznik. Powiedzialam, ze przed wyjazdem z Bremen moj ulubiony niestesty nie wysechl, a pakowanie wilgotnego w podroz to bleeeee. Wiec teraz mamy jedna szmate w plecy i trzeba jakos ten brak skolowac. Przy kwotach, ktore bulimy za prom, przykro mi bardzo, wyrzuty sumienia gina niemoralnie w morskich odmetach.
Jest juz po 20:00, bylam z Corin w kuwecie na 10-tym pokladzie, ale sie dziewczynka nie mogla skupic i namyslec. No to nie. Wrocilam po Ingo, bo jestesmy glodni jak niewiadomo co. Ostatni posilek o 12:00. Zrobilismy rundke i wszystko niestety teraz zamkniete. Otwarte bylo wczesniej. I bedzie pozniej, tuz przed startem o 21:00 (mam nadzieje!) lub w czasie startowania o 21:00 (nie wiem jak przezyzjemy na glodniaka jeszcze ponad godzine).
Corin uwalila sie na kocyku swym i odsapuje. Nie chce sie siku, to nie, bylo ostatnie w trasie z 5 godz. Temu. Kupa przed poludniem, ciezko wstrzymywana, to tez juz teraz raczej bedzie opornie. 


 
A pobudka bedzie o 05:00, spakowanie, ubranie, siku na szybko (albo tylko jego proba) i ladowanie w Heraklionie o 06:00.
Czekamy do dobicie do portu Heraklion, 06:00 rano
Nie, to nie sa wakacje. Nadal nie kumam. Ingo tez nie. Ladujemy na Krecie, tam teraz nasza chatka bedzie. Tylko jeszcze od niej musmy skolowac klucze.
Uff.. dobilismy do knajpy. Tym razem wzielam jakis osmiorniczkowy gulasz.. mhhhm..niespecjalnie. Ingo jakis miesny gulasz i makaron. Z winkiem razem: 28e. Tez niespecjalnie te ceny. Jakos nieadekwatnie.


Po zarciu, co by nie bylo, jak dwa baki sie opchalismy i to najwazniejsze, Ingo zabral sie za swa lekture, a ja za Corin. Dziewcze sie uparlo, ze siku wcale nie trzeba i prawie pol godziny wysadzana, krazenia kolo kuwety, psii-pssssiiipiania zdalo sie na nic. Trudno i darmo, wracamy do zacisznej kabiny, gdzie cieplo, nie wieje i ja mam swe wyrko, ona swoje poslanie. 


Po przyjezdzie pierwszy spacerros:
 

Saturday, January 19, 2013

Kreta, Agia Galini, styczen. Witamy bujnoscia zywiolow!!


 Najcierpliwszy pies swiata stara sie ogarnac co zesmy nawyczyniali i dlaczego?!? Styczen? Palmy? Plaze? Gory? Yyy?



 Siodma trzydziesci rano. To sie nazywa: zatopione w zieleni
Kwiatki  na pewno nie przebisniegi, jak juz jakies januarki, przebikonczynki, miedzyoliwianki....

Monday, January 14, 2013

Kreta!!!

Tyle sie dzialo!
Swieta w PL,
Sylwek w De,
a teraz....
przeprowadzka i nowe zycie na Krecie :)
nie nadazam, nie ma neta na pod oredziu
a foty i fakty dnia gonia sensacja za sensacja, news newsa pogania:0
potrzeba czasu
jest git!

Thursday, January 3, 2013

zmiany, zmiany... znow! :)

Przelom 2011/2012  to byly zmiany i przeprowadzki, z Polski do Niemiec.. minal rok i co? Znow sie przywitalismy w kartonach. Znow zmiany :)


 Wietrzna, zielona i deszczowa Bremo, powoli mowimy sobie do widzenia. Brema jakby sobie zdawala z tego sprawe, zaciaga mzawka i roztacza dookola melancholie.
Tyle sie ostatnio wydarzylo.. Tempo swiatecznej wizyty przyprawilo mnie o zawrot glowy, sporo nowych fotek, kolejne odslony odczuc "wizytowania" kraju, kolejne spostrzezenia. Pozytywne zaskoczenia, troche niespelnionych spotkan i obietnic. Trudno, trudno zawsze ze wszystkimi sie zgrac. Szkoda. Owszem, mamy internet, jednak mimo wszystko kilometry weryfikuja znajomosci i filtruja z niezwykla bezwzglednoscia najmniejsze odstepstwo od wysilkowego dogrywania spotkan.

Teraz bedzie jeszcze intensywniej. Na liczniku dojda kolejne kilometry, nawet oddali nas od siebie niewielka, ale jednak zawsze jakas, roznica czasu. Co dobre jednak - wyczytalam w podgladnietym Zwierciadle, moje dwa ciezkie lata, ktorym przewodzil Saturn wlasnie sie skonczyly. Poznalam smaki trudnych decyzji. Jak to jest wywrocic sobie zycie nogami do gory a twarza prosto w bloto. I jak sie z tego pozbierac. I jak depresyjne momenty potrafia zatruc zycie.
Wyplywam na jasne, spokojne i cieple wody. Literally! :) czas zakasac rekawy i zbierac zniwa!

Rok 2011 to byl czas reorganizowania sie na nowo, w wersji solo. Wazne, intensywne i trudne doswiadczenie. Ja, mnie, sama, sobie. I podroze. Dalekie, ale zawsze tymczasowe.

Rok 2012 zdefiniowany byl samymi wywrotowymi decyzjami: przeprowadzka, facet, praca.... Jednym elementom mego zycia trzeba bylo podziekowac, inne przywitac jak sie da najserdeczniej.
Niemcy, Grecja: tu 2 miechy, tam 2,  tu 4 miechy i tam znow ponad 2 i finiszujemy tu. Znow podroze, nie tak dalekie, ale dlugo-falowe, takie ktore wykaszaja korzenie. Nie sa odskocznia, tylko balansowaniem, w ciaglym zawieszeniu pomiedzy kontynentalna Polnoca, a goraca wyspa Poludnia.

Decyzje sie podjely, nowe wyzwania poszly w ruch. Podwaliny - ulozone, wytaczamy sie na.. prosta?.. To sie okaze. Rok 2013 bedzie jeszcze bardziej zakrecony. Tak strasznie sie ciesze, ze juz sie zaczal! 



Wednesday, January 2, 2013

postanowienie na 2013

hmm   -  zeby zrealizowac marzenia - trzeba zaczac od siebie, 
trzeba siebie stuningowac, popracowac nad soba, wziac sie w garsc itd. 
wiec powiedzmy tak - nie  robie sobie cisnienia na to, czy na tamto, 
na auto, kase, markowe buty, czy wymarzony komplet walizek, 
tylko - na siebie - tak, bym byla z siebie dumna i zadowolona 
zebym byla swoja ulubiona osoba, 
zadbana duchowo i fizycznie, "dopieszczona" , 
a reszta - ta dla mnie dobra - sama przyjdzie.
Kazdemu tego zycze.